GŁUCHOTA JEST JAK BEZLUDNA WYSPA

Pani Róża, rocznik 1937, niedosłuch ma od wielu lat. Długo nosiła aparaty słuchowe. Z czasem przestały jej pomagać. W wieku 70 lat zdecydowała się na wszczepienie pierwszego implantu ślimakowego, cztery lata później – drugiego. Włożyła wiele pracy, by cieszyć się światem dźwięków. Jej przykład pokazuje, że nowoczesne technologie stosowane w medycynie są skuteczne u pacjentów w każdym wieku.

Pojedyncze słowa, które uciekały mimochodem w pośpiesznej komunikacji dnia codziennego, przekręcone nazwiska pacjentów, niezwracanie uwagi na wołanie pielęgniarki z odległego końca szpitalnego korytarza. Pierwsze objawy niedosłuchu u pani Róży Starzyńskiej pojawiły się 40 lat temu. Dla niej – lekarza internisty – oznaczało to poważne problemy. Bo zanim zacznie się leczyć, trzeba przecież osłuchać pacjenta, przeprowadzić z nim wywiad. – Zastanawiałam się, co zrobić, by w czasie rozmowy z chorym nie zapadała w gabinecie głucha cisza – żartuje pani Róża – wspominając początki swoich problemów ze słuchem. Szybko zdecydowała się na aparaty słuchowe. A właściwie aparat, gdyż wtedy w Polsce zakładano, że wystarczy zaprotezować jedno ucho. Ona tak nie uważała. Rodzina mieszkająca za granicą przysłała jej drugie urządzenie. Najpierw nosiła aparaty analogowe, z dzisiejszej perspektywy dość prymitywne, które niespecjalnie jej pomagały. Nie było jednak innej alternatywy. Niedosłuch pani Róży stopniowo się pogłębiał, więc i aparaty musiały być coraz mocniejsze. Niestety nie oznacza to, że skuteczniejsze.

Historia Pani Róży